Ladys and Gentelmen! Mamy soundtrack jesieni A.D. 2024! Temat przewodni nowej płyty Davida Gilmoura „Luck And Strange” od pierwszych zapowiedzi był wiadomy. I w jakiś sposób zszokował. Co się stało, że lider Pink Floyd sięgnął daleko w głąb siebie i zdobył się na tak szczere wyznania? Odpowiedź jest bardzo prosta.
TROCHĘ PORÓWNAŃ
Wujaszku, dotrzymałeś słowa! Nie tylko opublikowałeś nowy materiał, ale jednocześnie utrzymałeś cykliczność. Wszakże mija dziewiąta jesień od chwili, gdy jako studencik odbywający praktyki w pewnym lubelskim radiu dziobałem w zadanych powinnościach. A jednym uchem ukradkiem odsłuchowałem z nabożeństwem „Rattle That Lock” – dopiero co wydanej. I też napisałem recenzję. I miewałem z początku gromkie niepewności wobec spełnienia oczekiwań.
Wtedy, w 2015 roku, było melodyjnie, z uderzeniem nie tylko progrockowym, lecz także… jazzowym. Ten uroczy romansik wyszedł Davidowi na dobre, bo wprowadził mocne urozmaicenie. Płyta była jeszcze inna od poprzedniej. „On An Island” wyznaczył jawną granicę między epoką młodzieńczą a nową erą. Teraz coraz częściej David będzie dzielił się przemyśleniami o egzystencji, dojrzałości, ojcostwie, rodzicielstwie i – co bardzo istotne – upływie czasu i przemijaniu.
PRZESZATKOWANIE
Oto „Luck And Strange” – zapowiadany niejasnymi przesłankami jeszcze w trakcie pandemii i zamknięcia, a z grubej rury potwierdzony wiosną tego roku. Początkowo nosiłem się z pewnymi obawami o finalny efekt i całokształt, bo pierwszy singel „The Piper’s Call” nie zatrybił. Później Romany Gilmour (córka Davida) zasygnalizowała swój udział w projekcie Ojca coverem „Betweeen Two Points” od Montgolfier Brothers, czym mocno uśmierzyła mój strach. No, mówiąc o „Dark and Velvet Nights” i ujętych tam znanych motywach… Wiedziałem, że przyjdzie jeszcze mocne uderzenie.
Charlie Andrew – współpracownik indie-rockowej kapeli Alt-J – ani myślał hołdować gitarzyście jako oddany fan kajający się przed Idolem i na swój dosadny sposób wyperswadował racje oraz wizje po wysłuchaniu demówek – nie zważając na reakcje. Co ciekawe, Davidowi tak ta nieszablonowa postawa się spodobała, że z automatu mianował Charliego producentem nowego albumu. Teksty utworów tradycyjnie wyszły spod pióra Polly Samson – żony głównego kompozytora i pisarki, a do tego przyszedł też angaż gilmourowych latorośli – wspomnianej wcześniej córki Romany i syna Gabriela. Tym razem David mocno zmodyfikował skład muzyków towarzyszących znanych z poprzednich płyt, zapraszając do udziału oczywiście Guya Pratta i Steve’a di Stanislao, lecz ich wkład został nieco pomniejszony. Wytłumaczenie można znaleźć w wizji Andrewa – płyta tym razem miała by być mniej floydowa.
PIERWSZA POŁOWA
David, podobnie jak w latach ubiegłych sięgnął po uwerturę definiującą cały materiał. Zazwyczaj była ona rozbudowana, pełna wszelakich smaczków i popisowych zagrywek gitarowych. Tu mamy raptem półtoraminutowy trailer „Black Cat”. Po co więcej? W ciągu dosłownie kilkunastu sekund dociera do nas motyw przewodni całego konceptu. Ma być nostalgicznie i wolno. Cóż, w wypadku późniejszych płyt Davida ballady i flegmatycznie snujące się z głośników dźwięki z łkającym wiosłem stanowiły częste zjawisko. Ale nie rolę dominującą…
Żeby omówić genezę eponimicznej kompozycji (obranej jako czwarty singel) musimy cofnąć się do stycznia 2007 roku. Przygotowując koncertówkę „Live in Gdańsk” Gilmour zaprosił do szopy nagraniowej w Sussex kumpli z trasy „On An Island”, by luźno pojamować, co miały zarejestrować obecne kamery. W słynnych „Barn Jams” wzięli udział Guy Pratt, Steve di Stanislao oraz… niekwestionowana dusza Pink Floyd – Richard Wright. Wśród ogromnego zbioru bardzo ciekawie zaimprowizowanych tematów znalazł się jeden obrany za fundament do „Luck and Strange”. Bluesowy, gorzkawy, z ujętymi oryginalnymi partiami Ricka wyraźnie wyeksponowanymi w miksie. Akcenty zaadaptowane z „Dogs” Floydów również się przewijają co rusz. David, mimo wieku nie ma większych problemów z wokalizą, aczkolwiek niepotrzebnie wziął na siebie zaśpiewanie falsetem w dwóch miejscach. Duch pamiętnych jammów jest obecny i pięknie spełnia się jako kamień węgielny. Swoją drogą – nowy teledysk do utworu najlepiej prezentuje dwie płaszczyzny powstawania kompozycji. A oryginalny zapis jamu zawarto w trackiście nowej płyty.
FILOZOFICZNY TRAKTAT O PRZEMIJANIU
Nieco wcześniej pisałem o „niezatrybieniu” singla „The Piper’s Call”. Może dlatego, że z początku wydawał mi się zwyczajnie nijaki, powolny, mało przebojowy. Ale czego wymagać od 78-letniego Pana, który chciał tu położyć nacisk na filozoficzno-egzystencjalną lirykę, niż melodię? Tak naprawdę „Dudziarz” nabiera barw stając się częścią tracklisty. Wielokrotne odtworzenie tej niby topornej części pozwala odkryć jej ukryte piękno. A dostojny następca – „A Single Spark” – no, przepraszam za to porównanie, ale przywołał mi nastrojem „Late Home Tonight, Part 1” z płyty „Amused to Death” dawnego kolegi Davida – Wujaszka Rogera W. Podobnie zaaranżowane smyczki, zaśpiewy, chórki. Tylko David woli śpiewać o uciechach człowieka w zacnym wieku. I okraszać utwór obowiązkową solówką. Jedną z moich ulubionych na „Luck and Strange”.
Z DRUGIEJ STRONY…
Co ciekawe, zastosowano ciekawy zabieg dzielenia programu na dwie części. „Vita Brevis”, to druga po uwerturze miniaturka oparta na delikatnym, subtelnym dialogu harfy Romany Gilmour z gitarą Taty. Co niejako zapowiada drugi Monument – właśnie „Between Two Points”. Mimo podobieństw między interpretacją Romy a oryginałem Montgolfier Brothers, senna wersja Gilmourów jest ciekawa, a dźwięki harfy obsługiwanej kobiecą ręką i podtrzymującej rytmiczną konstrukcję zapada mocno w pamięć. A jak David zacznie przygrywać, to mucha nie siada…
A potem, jak nie trzaśnie, jak nie huknie… tak jak „Dark and Velvet Nights”. Najbardziej floydowy z całego zestawienia, z organami, gitarami, smyczkami i niezwykle trudnym tekstem niosącym jednak jakąś mroczną sentencję. O ciemności i niepewności jutra. Nieco inaczej wypada „Sings” – spokojniejsza, wyważona, o niemożliwym do realizacji zatrzymaniu czasu, który płynie, płynie. Jest w tym również tęsknota za tym, co minione. Każdy się pod tym podpisze. Zasadniczo album zwieńcza „Scattered”, powstały za sprawą adoptowanego syna Davida – Charliego. Można rzec śmiało – akustyczny brat „When We Start” z „On An Island”, szczególnie w finałowej fazie z solówką i sekcją orkiestry. Kolejny sentymentalny spacer w jesienne popołudnie, przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca… W podobne motywy często ucieka obecny Mark Knopfler… Tak się składa, że „Luck and Strange” powstawał m.in. w londyńskim studiu lidera Dire Straits. Czyżby Mareczkowi udało się przerzucić swoje pomysły? Możemy tak założyć.
UZUPEŁNIENIE
Na sam koniec dwie ciekawostki. W singlu „Yes, I Have Ghost” możemy widzieć pierwszy, choć nieoficjalny owoc prac nad albumem. Powstał przed czterema laty, w dobie covidowej hibernacji i inicjował wspólne, cykliczne granie Rodziny Gilmour na streamach internetowych. Uroczy kawałek, drugi nagrany z Romany, tchnie wyraźnie folkiem z prawdziwego zdarzenia i nie zdziwiłbym się, gdyby po trasie David nie zaczął eksperymentować i z tym gatunkiem. Wszystko jest możliwe – obietnica nagrania następcy została niejako złożona. A kwadrans oryginalnego jamu z 2007 roku z Rickiem, Stevem i Guyem tylko zaostrza apetyt na dostępne w sieci fragmenty pamiętnych spotkań w muzycznej stodole. David i Rick byli jak Bracia. Potrafili ze sobą rozmawiać, w sposób tradycyjny, jak i obsługując swoje instrumenty. Wystarczy się wsłuchać.
Najbardziej nostalgiczna, momentami elegijna, może i nudnawa ale na pewno dobrze zrealizowana płyta Davida Gilmoura – zapewne stosunek jej przeciwników wobec osób ją ubóstwiających wynosi tym razem 50/50. Ale co to dla Dave’a. Jego pozycja jest i tak nie do ruszenia. Stoi dzielnie, mimo nurtu wodospadu, tak jak człowiek na okładce zaprojektowanej przez Antona Cobrijna – zgadza się, to reżyser filmu o Joy Division. Dla nas, Fanów wszystkiego, co floydowe, obowiązkowy must have. A dla sceptyków – temat z pewnością do zapoznania. Nie muszą jej lubić. Ale poznajcie. Wszystko, o czym śpiewa tu Dave, kiedyś dotknie i nas. Prędzej czy później…
Pozdrawiam, Michał Abramek