Metallica zespół ikona, symbol, twórcy dźwięków, które tak łatwo pokochać. Równocześnie kapela, którą z podobną łatwością można uznać za zdrajców metalu. Od 40 lat wiele o Mecie napisano, a większość miłośników ciężkiego rocka / metalu nie była w stanie przejść obojętnie obok twórczości Kalifornijczyków. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej płyty, która również wywołuje skrajne emocje.
W momencie ukazania się pierwszego singla Lux Æterna już było wiadomo, że 72 Seasons będzie jedną z najbardziej gorących premier 2023 roku. Nie wiem jak Wy, ale po dynamicznym, równocześnie nostalgicznym utworze, który poszedł na pierwszy ogień liczyłem na album, który nie powtórzy błędów poprzedniego, zbyt długiego i przeciąganego na siłę Hardwirded… To Self-Destruct.
Czy Metallica znów się skończyła?
Pół roku działań marketingowych, budżet którym można było obdzielić kilka tysięcy młodych kapel, kolejne single, pojawienie się logo Metalliki praktycznie wszędzie: od telewizji śniadaniowej, przez portale plotkarskie, po telemagazyny. I oto pojawia się najważniejsze pytanie: Czy ilość szumu wokół tej płyty pokrywa się z jakością materiału jaki finalnie otrzymujemy?
Muszę przyznać, że pierwszy odsłuch bardzo mnie zmęczył i zwyczajnie w świecie zanudził. Jednak w myśl zasady, że niektóre płyty potrzebują kilku przesłuchań, żeby zyskać w naszych uszach, dałem sobie kilka dodatkowych dni na zagłębienie się w „żółty album”. Pozwoliłem sobie na dodatkowy czas, aby odnieść się do 72 Sezonów bez gorączki pierwszego przesłuchania. Nie pomogło, (nadal krótki) czas w tym przypadku nie zadziałał na korzyść tej płyty.
Jeśli nie wiesz co zrobić, wróć do korzeni
Panuje takie przekonanie, że po około 25 latach swojego istnienia, niektóre zespoły przestają być mniej lub bardziej innowacyjne i nagle wracają do klasycznego brzmienia. Ta formuła idealnie pasuje do Metalliki i pokrywa się z wydaniem bardzo udanego Death Magnetic w 2008 roku.
Swoją drogą, bardzo podobnie sprawa wyglądała u innych stadionowych gigantów czyli U2, którzy po prawie ćwierćwieczu działalności wydali All That You Can’t Leave Behind. Specjalnie piszę o Irlandczykach, bo oba zespoły łączy wiele podobieństw: okres szybkiego wzrostu popularności w latach 80-tych, wydanie najlepszych albumów to 1986-87 (Master Of Puppets i Joshua Tree), najbardziej komercyjne dzieła, które zmieniły ich brzmienie to rok 1991 (tzw. Black Album i Achtung Baby). Później lata poszukiwania nowej tożsamości i eksperymenty (Load i Pop) oraz przełom i powrót do korzeni z okazji 25-lecia istnienia (Death Magnetic i All That You Can’t Leave Behind) i dalej kreatywność się kończy, za to zaczynają się największe, rekordowe, koncertowe trasy stadionowe.
Kolejne płyty są już tylko pretekstem, aby fani nie narzekali, że zespoły bazują tylko i wyłącznie na starociach. Do takich płyt należą właśnie dwie ostatnie Hardwired… i najnowsza 72 Seasons.
Odsłuch
Dobrze, koniec o U2, bo dziś nie pastwię się nad 40 Songs – na to przyjdzie jeszcze pora, tylko na 72 Seasons. Płyta przygotowana, igła na winylu, słuchamy 72 Seasons
72 Seasons
Pierwszy, tytułowy kawałek i od razu petarda – gdyby taki poziom utrzymał się do końca płyty to być może mielibyśmy do czynienia z jedną z najlepszych płyt Mety. Odpowiednie tempo, dobrze znany klimat, nawet melodia do zapamiętania. Tutaj prawie 8 minut nie przeszkadza.
Shadows Follow
W drugim utworze odbiór nadal pozytywny. Wyraźnie słychać groove z czasów Load i Reload, tylko z większym pazurem. Pierwsze skojarzenie, to taki Prince Charming na sterydach połączony z energią, która rozpoczynała album Load. Praktycznie bez zatrzymania wchodzimy w kolejny singlowy Screaming Suicide, który kończy stronę A pierwszej płyty.
Wow, nie mogę uwierzyć, 3 kawałki na start i jeszcze nic nie zapowiada tragedii. Ta niestety przychodzi wraz ze stroną B.
Sleepwalk i You Must Burn
Od 4 utworu czujemy wyraźny spadek mocy. Sleepwalk i You Must Burn męczą, bo strasznie się dłużą (razem 14 minut). Te utwory brzmią jak odrzuty z poprzednich sesji. You Must Burn brzmi trochę jak draft Devil Dance. Mam wrażenie, że więcej polotu było na ostatniej płycie zespołu Luczyka, który niesłusznie nadal nosi logo Kata takie kawałki nie powinny pojawiać się na głównym albumie, ciesząc się najwyżej z obecności jako b-strona któregoś z singli. Sytuację poprawia dobrze nam już znany Lux Æterna, ale to nadal za mało, żeby uratować stronę B tej płyty.
Czy strona C i D ratuje album?
Strona C to dokładnie ten sam schemat. Dwa długie nijakie utwory, Crown of Barbed Wire oraz Chasing Light i trzeci, dobrze znany jako singiel If Darkness Had a Son, który delikatnie poprawia odbiór całości.
A więc to co się wydarzy na stronie D powinno być decydujące. Czasami przeciętność środka albumu wynagradza nam jego finisz. Z wielką nadzieją odpalam 3 ostatnie utwory i… no nie! Panowie!. Najpierw Too Far Gone?, kawałek który jest zwykłą zapchajdziurą. Po nim pojawia się nawet intrygujący Room of Mirrors. Jednak chwilowa nadzieja umiera wraz z Inamorata. Ponad 11 minut nijakości. 11 minut!!! Przecież tyle mają niektóre progresywne suity. 11 minut musi mieć jakieś uzasadnienie! Panowie, to nie Lulu, żeby męczyć jednym motywem tak długo!
Metallica potrafi nagrywać długie utwory, gdzie taki czas trwania jest uzasadniony: doskonałe …and Justice for All, One, Master of Puppets, Orion, Call of Ktulu, Bleeding Me, The Outlaw Torn, niezły Fixxxer, czy nawet All Within My Hands z kontrowersyjnego St.Anger. Więc dlaczego najdłuższy z wszystkich kawałków Metalliki jest jednym z najgorszych i najbardziej nijakich?!
Metallica skończyła się po Kill’em All
Jest takie powiedzenie, które mówi o tym, że jeżeli coś jest dla wszystkich, to równocześnie jest dla nikogo. Nie da się zadowolić wszystkich. Inne oczekiwania będzie miał zwolennik dzikiego Kill’em All, po której to płycie według niektórych skończył się zespół. Inne oczekiwania przedstawi entuzjasta progresywnego …and Justice For All, a jeszcze inne ktoś kto pokochał zespół za proste i przebojowe granie na czarnym albumie.
Mam wrażenie, że wydając 72 Seasons Metallica próbuje zadowolić właśnie wszystkich. Większość kompozycji to ukłon w kierunku lat 90 z próbą udobruchania fanów, którzy zatrzymali się w latach 80-tych. Słychać echa czarnego albumu oraz Load/Reload, a jednocześnie kompozycje są podobnej długości jak najlepsze kompozycje z wcześniejszej dekady. Jednak nadal ewidentnie brakuje dobrych piosenek. Jest kilka haczyków, które powodują, że fragmenty płyty zostają w głowie, ale to nadal za mało, bo przypinam: płyta ma 77 minut fragmentami się nie nacieszymy!
Być jak Aerosmith?
Może to czas, żeby duet Urlich/Hatfield wykorzystał patent Aerosmith z lat 80-tych, który w odpowiednim momencie zwrócił się do profesjonalnych kompozytorów takich jak Jim Vallance oraz Desmond Child, którzy podciągnęli oryginalne pomysły Tylera i Perryego. Przecież to nie wstyd poprosić o pomoc. Nie każdy musi być Davem Mustainem thrash metalu. Sorki, musiałem, ale niestety ten sarkazm ma w sobie wiele prawdy. Wystarczy przesłuchać The Sick, The Dying, żeby poczuć różnice w poziomie energii.
Lepsze kompozycje, krótsze albumy, za to częściej wydawane. Tego oczekuję od tego zespołu, który przecież jest pewnym kompasem w tym gatunku muzyki.
12 new songs. Over 77 minutes of music. Out now! to oficjalne hasło z plakatu reklamującego 72 Seasons. I właśnie 77 minut muzyki jest tutaj problemem, bo radości ze słuchania tej płyty jest jakieś 30-40 minut. Czas trwania albumu nie jest wystraczającą rekompensatą za bardzo długie przerwy pomiędzy kolejnymi wydawnictwami.
72 Seasons na trzy z plusem
Nie jest to na pewno pała i zespół może przejść do następnej klasy, ale nie zasługuje nawet na czwórkę, bo na tą należy trochę bardziej popracować. Dla porównania Dave Mustain może kiedyś został wyrzucony z klasy, ale teraz przynosi piątki!