WSTĘP
Cześć, mam na imię Agata i dzisiejszym artykułem debiutuję na łamach portalu „PanWinyl.pl”. Nie jest to jednak mój debiut w dziedzinie pisania o muzyce, bowiem od pięciu lat dzielę się swoimi dźwiękowymi doznaniami na blogu „Muzyczne widzimisię”. Serdecznie zapraszam do śledzenia moich poczynań w sieci, gdyż nie tylko opisuję muzykę, lecz także chłonę ją od drugiej strony, jako wykonawczyni. Jeśli zaś chodzi o publikowane przeze mnie artykuły dla portalu „PanWinyl.pl”, plan jest taki, że kolejnego odcinka spodziewajcie się raz w miesiącu. Jak głosi tytuł, będą to lekcje muzyki, ale moim celem nie jest zmiażdżenie Was, drodzy czytelnicy, suchą terminologią, ani tym bardziej egzaminowanie kogokolwiek, mimo że słowo „lekcja” kojarzy się z chodzeniem do szkoły i oceną ze strony nauczycieli.
Chciałabym po prostu przystępnie opowiadać Wam o muzycznych zjawiskach, czyniących bliskie mi utwory przełomowymi. Szukajmy więc wspólnie najczystszego piękna!
Odrobina faktografii oraz subiektywna motywacja
Dlaczego rozpoczynam niniejszy cykl od formacji The Beatles? Nie będę oryginalna, to najważniejszy zespół dla mojej dźwiękowej wrażliwości, a jego wpływ na rozkwit muzyki popularnej jest bezdyskusyjny. Postanowiłam wziąć dziś na tapet utwór „A Day in the Life” – podniosły epilog przełomowego albumu w dyskografii wielkiej czwórki z Liverpoolu – „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, wydanego w 1967 roku. Owo trwające ponad pięć minut dzieło stanowi wspaniały owoc współpracy dwóch nietuzinkowych osobowości – Johna Lennona i Paula McCartneya. Stworzyli oni de facto dwie różne piosenki, które (połączone w jedną) mimo stricte muzycznych różnic, urzekają niewiarygodną spójnością.
Kilka słów o warstwie tekstowej
Choć przedmiotem moich rozważań głównie będzie muzyka, nie mogę pominąć milczeniem tego, co głoszą słowa owej pieśni. Tytułowy dzień z życia został tu przedstawiony z dwóch perspektyw – oficjalnej oraz nieco bardziej prywatnej. Ustępy w wykonaniu Lennona streszczają konsumowane przez niego przejawy kultury w postaci przeczytanych artykułów prasowych, czy obejrzanych filmów. Ciężki kaliber tej gęstwiny niewesołych wiadomości, autor często konstatuje westchnieniem: „oh boy”, które na język polski można przetłumaczyć jako: „o rany”, albo „ojej”.
Szczególnie moją wyobraźnię poruszają frazy, dotyczące czterech tysięcy dziur, znajdujących się w miejscowości Blackburn. Dowiedziawszy się o ich istnieniu, narrator gorączkowo rozmyśla, czy mogłyby one swą powierzchnią pokryć okazałą salę koncertową – Royal Albert Hall. Na uwagę zasługuje tu też dopisany przez McCartneya wers: „I’d love to turn you on”, uniwersalnie zachęcający do skosztowania odmiennego stanu świadomości. Jakby w kontraście, lekka część Paula McCartneya to osobiste refleksje młodego człowieka, który w pośpiechu wykonuje rytualne, poranne czynności. Następnie rusza piętrowym busem w wir codziennych obowiązków. Swe powabne wersy domyka puentą: „I went into a dream”, dzięki której wraz z nim oddajemy się sennemu letargowi.
Zacznijmy od Bacha
Lennonowski fragment wyróżnia balladowość, spowita metalicznymi akordami gitary akustycznej oraz malowniczymi dźwiękami fortepianu. Wraz z nadejściem płynnej i krystalicznie czystej melodii wokalnej do głosu dochodzą dystyngowane, perkusyjne uderzenia oraz mroczny bas, majestatycznie kroczący ku dołowi.
Jako żywo przypomina mi on opadające motywy z samego początku „Arii na strunie G” Jana Sebastiana Bacha. Warto więc w tym miejscu zweryfikować legendę, jakoby tylko Zbigniew Wodecki miał „zacząć od Bacha”, gdyż Beatlesi zrobili to przed nim, a zaraz po nich ze spuścizny mistrza skorzystała też formacja Procol Harum, opierając na tym samym, co Beatlesi, dziele barokowego twórcy, swój flagowy przebój – „A Whiter Shade of Pale”. Liryczne, chrapliwie zaśpiewane przez Lennona ornamenty na słowach: „I’d love to turn you on”, płynnie wieńczy zupełnie niespodziewany zryw, wręcz tornado i tu wreszcie mogę przejść do najistotniejszego wątku mojego artykułu.
Co z tym aleatoryzmem?
Skomplikowane słowo, sponsorujące mój wpis, odnosi nas do łacińskiego, kojarzącego się z grą w kości wyrazu „alea”. Wkraczamy więc na tajemniczy grunt losowości, przypadku, stającego się pełnoprawnym współkompozytorem utworu. Jak aleatoryzm zafunkcjonował podczas dwóch, słyszalnych bezpośrednio po Lennonowskich fragmentach, ognistych, orkiestrowych przerywników?
O kunszt tej hałaśliwej, motywicznej gęstwiny zadbał (wielokrotnie określany mianem piątego Beatlesa) producent – George Martin. Sporządził on zapis nutowy dla czterdziestu instrumentalistów, którzy, mając do dyspozycji jedynie określone ramy melodyczne w postaci ostatnich dźwięków wokalnej melodii Lennona oraz akordu E-dur, będącego punktem wyjścia dla późniejszej, McCartneyowskiej części, wykonali kwiecistą improwizację na ich kanwie. Jej kluczowym elementem są płynne glissanda, czyli prześlizgnięcia pomiędzy dźwiękami. Ponadto orkiestrowe motywy stopniowo narastają, ulegając zgłośnieniu, zostało w ich obrębie zatem zastosowane zjawisko, które z języka włoskiego zwie się crescendo. Kakofoniczny zgiełk zrodzonych z przypadku współbrzmień swym aleatorycznym chaosem gwałtownie wkroczył w poukładaną formę piosenki. Podczas drugiej odsłony orkiestrowego fragmentu ubarwia go powolne odliczanie George’a Martina, a także ostre klastery fortepianu, czyli burzliwe uderzenia, złożone z dźwięków, usytuowanych blisko siebie.
Melodyjność, powab i zwiewność, czyli Paul McCartney w pełnej krasie
Bezpośrednio z orkiestrowych współbrzmień wyłania się przenikliwy dźwięk dzwoniącego budzika, doprowadzający do zupełnie nowej myśli muzycznej. Żwawy puls perkusji, efektowne piramidy fortepianowych motywów i dźwięczny wokal Paula McCartneya to ujmujące wyróżniki jego autorskiego fragmentu. Wszechobecny, zasygnalizowany w tekście pośpiech generują choćby spazmatyczne oddechy, ilustrujące wers: „I noticed I was late”. Kiedy natomiast wraz z podmiotem lirycznym za sprawą końcowej frazy zapadamy w sen, umacnia nas w nim oniryczna wokaliza Johna Lennona. Co ciekawe, harmonicznie otacza ją salwa pogodnych, czyli durowych, akordów, dokładnie takich samych jak te z legendarnej kompozycji Jimiego Hendrixa – „Hey Joe”.
Historia jednego akordu
Tajemniczy, trwający około 30 sekund akord E-dur, spektakularnie domykający kompozycję „A Day in the Life”, został zagrany na czterech fortepianach przez: Paula McCartneya, Johna Lennona, Ringo Starra oraz Malla Evansa (pomocnika zespołu). Tę statyczną, malowniczą płaszczyznę zaostrzają przenikliwe warkoty fisharmonii, które wykreował George Martin. Powoli wybrzmiewające dźwięki owego kulminacyjnego akordu każdorazowo wprowadzają mnie w odrealniony, medytacyjny stan. Czytałam też w jednym ze źródeł, że niegdyś nawet zorganizowano święto, upamiętniające rzeczony akord. Chyba żadne inne współbrzmienie w historii muzyki nie doczekało się uroczystości na swą cześć, pozostaje mi więc nisko mu się pokłonić, wnikając w jego bezkresne trwanie.
Wnioski
Kompozycja „A Day in the Life” zespołu The Beatles nie jest standardową, zwrotkowo-refrenową formą piosenki. Jej nośność dostrzegam w śpiewnej linii melodycznej, a nowatorstwo to już zasługa nietuzinkowej formy. Mamy bowiem do czynienia z dwiema, skontrastowanymi częściami. Pierwszą, lirycznie balladową, swym zamglonym, baśniowym wokalem wykonał John Lennon, drugą natomiast żywiołowo i z nienachalną lekkością zaśpiewał Paul McCartney. Istotnym kompozytorem opisywanego utworu jest też przypadek, czyli aleatoryzm, odpowiedzialny za dwa orkiestrowe epizody. Skumulowane w owych żarliwych częściach, niezwykle silne emocje, koi wieńczący całość akord, podniosły, ale jednak ascetyczny. Wszystkim czytelnikom życzę rozsmakowywania się w tym wspaniałym utworze oraz tropienia na własne uszy muzycznych smaczków, które starałam się wyeksponować podczas mojego sążnistego wywodu. Dziękuję za uwagę, a do kolejnego odcinka „Lekcji muzyki” zapraszam w czerwcu.
Agata Zakrzewska
„Muzyczne widzimisię”