Motley Crüe. Piekielny hałas
Motley Crüe to jeden z najważniejszych zespołów przedostatniej dekady XX wieku. Ciągle rosnąca popularność grupy w ostatnim czasie to zasługa Netflixowej produkcji „Dirt”. Z pozoru prosty film biograficzny przedstawiający fenomen i legendę nieco zapomnianego w mainstreamie zespołu. Prosta forma okazała się tutaj strzałem w dziesiątkę i kapela przeżywa dziś prawdziwy renesans swojej rozpoznawalności. Sam nie odstawałem od normy – to właśnie dzięki tej ekranizacji bliżej poznałem twórczość amerykańskiej kapeli. Od niemal samego początku mojej fascynacji rock n’rollem szerokim łukiem omijałem hard rockowe zespoły lat 80. Wydawały mi się one zbyt kiczowate, pompatyczne w porównaniu do „moich” zespołów lat 90 z Nirvaną i Alice in Chains na czele. Wszystko ma swój. Nawet moja niechęć do „ejtisowego rocka”. To właśnie Motley Crüe sprawiło, że zacząłem na taką muzykę spoglądać nieco inaczej.

200 000 x Krzyczeć na Diabła
W 1981 roku zespół wydał swój debiutancki album „Too Fast for Love”, który zebrał bardzo pochlebne recenzje. Dziś skupię się jednak na jego następcy, czyli płycie „Shout at the Devil”. Płycie, która moim zdaniem jest najlepszą wizytówką twórczości Motley Crüe. Wydawnictwo było przełomowym sukcesem grupy, sprzedając 200 000 egzemplarzy w ciągu pierwszych dwóch tygodni. Na drugim krążku kapela z Nikkim Sixxem na czele zaprezentowała muzykę jeszcze ostrzejszą prowokującą, a jednocześnie bardziej komunikatywną z odbiorcą. Riffy Micka Marsa to pokaz kunsztu i umiejętności, którymi gitarzysta zachwycał przez wszystkie lata swojej działalności. Więc tutaj zaskoczenia wielkiego nie było. Najbardziej moją uwagę zwróciła sekcja rytmiczna – Six i Tommy Lee brzmią, jak jeden organizm. I wisienka na torcie, czyli jeden z najoryginalniejszych frontmanów w historii – Vince Niel.
Szataniści?
Tytuł albumu „Shout At The Devil” („Krzyczeć na Diabła”) wywołał wiele kontrowersji. Grupy chrześcijańskie i konserwatywne twierdziły, że zespół zachęcał swoich słuchaczy do oddawania czci Szatanowi. Użycie satanistycznej symboliki było czymś, co Nikki Six przyniósł ze sobą z wcześniejszego zespołu Sister (którego współtworzył z przyszłym wokalistą W.A.S.P., Blackiem Lawlessem). Zespół i managment wytłumaczyli, że chcieli wzbudzić mocne emocje i kontrowersje. Z resztą bulwersowanie opinii publicznej było specjalnością Motley Crüe.

Produkcyjny i komercyjny sukces Motley Crue „Shout At The Devil”
Ale powrócę do tego, co najważniejsze – muzyki. Mam wrażenie, że zespół starał się zrobić wszystko, aby odpowiedzieć minimalistycznymi i pozornej bylejakości punk rocka. Nagranie przy pierwszym odsłuchu zachwyciło mnie swoją produkcją. Była to najlepiej brzmiąca płyta rockowa roku 1983. A przesłuchałem ich naprawdę sporo. Utwory, jak tytułowe „Shout At The Devil”, „Too Young To Fall in Love” oraz „Looks That Kill” to pokaz umiejętności połączenia zgrabnej produkcji z genialnym songwritingiem Sixxa. Elektra Records nie oszczędzała na swoich podopiecznych. Warto pamiętać, że był to czas, kiedy Motley Crüe było na szczycie. Artystycznie i komercyjnie dali prawdziwy popis swoich umiejętności.
Coś o Beatlesach, czyli jak Motley Crüe zawędrowali do Liverpoolu
Kluczowym momentem na „Shout At The Devil” był dla mnie cover utworu „Helter Skelter” z „Białego albumu” Beatlesów. Najostrzejszej w dorobku FAB FOUR. Zespół z Liverpoolu do dziś inspiruje artystów, tak było też 13 lat po ich rozpadzie. Pozory mogą mylić. Nigdy bym się nie spodziewał, że muzycy hard rockowego Motley Crüe będą otwarcie przyznawać się do inspiracji muzyka Johna, Paula, George’a i Ringo.

Kto słuchał przestarzałych Beatlesów?
Warto pamiętać, że początek lat 80 to nie był czas, gdy Beatlesi i cały nurt rocka psychodelicznego był na komercyjnym topie. Mało! W tamtym okresie mało kto przyznawał się do do słuchania „przestarzałych” gigantów rock and rolla (od razu przypomnieli się muzycy Sex Pistols z koszulkami „I HATE PINK FLOYD”). Tym bardziej z większym podziwem i zaskoczeniem przyjąłem ten fakt. Zespół stworzył cover, gdzie w niektórych momentach zapominał, że nie jest to ich autorska kompozycja. Coś, co potrafią zrobić tylko najwięksi. Stosunkowo proste solówki gitarowe grane w oryginale grane przez McCartneya i Harrisona zostały zastąpione przez ciężkie, rasowe (o wiele dłuższe) partie Micka Marsa.
W kilku wywiadach lider zespołu Nikki Six podkreślał swoje uwielbienie do talentów kompozytorskich Lennona, McCartneya i Harrisona. Stąd im dłużej się zastanawiam nad umieszczeniem „Helter Skelter” na ich drugiej płycie, tym mniej jestem zaskoczony. Jeśli tak mają wyglądać muzyczne performance dla idoli, niech będzie ich jak najwięcej.

Kiedyś to było
“Shout At The Devil” to prawdziwy symbol muzycznych czasów lat 80. Brzmienie wokalu Vince’a i instrumentów na zawsze wyznaczył trend za którym podążały, takie kapele, jak Europe, Bon Jovi i Guns N’Roses. Przez to, że Mötley Crüe kojarzeni są głównie z imprezowym stylem życia, kontrowersjami zapomina się o ich twórczości. A szkoda. Wielka szkoda. Słuchacz ma do czynienia z dobrą odsłoną rockowego grania. Z bezpośrednimi, lekko pretensjonalnymi tekstami Sixxa. Z muzycznymi rzemieślnikami, których będziemy jasno wspominać przez długie dekady.
Komuś się może podobać, lub nie. Jednak na przykładzie “Shout At The Devil” warto mieć na uwadze, że ich wpływ na brzmienie rocka lat 80 był kolosalny.
Winyl, winyl, winyl!
Z okazji czterdziestej rocznicy wydania “Shout At The Devil” miałem przyjemność przesłuchania na czerwonym winylu specjalnej, jubileuszowej edycji tego albumu. Było to spore wydarzenie usłyszeć muzykę chłopaków w odświeżonej wersji. Nie słyszałem jednak wielkiej różnicy w brzmieniu w porównaniu do oryginału z 1983. Nieco uwspółcześnione, nieco wyostrzone, ale jak już wcześniej wspominałem oryginalna produkcja stała wówczas na najwyższym, światowym poziomie. Ale każda okazja do słuchania Mötley Crüe, to dobra okazja.
Dziękuję i zapraszam na kolejne odcinki.
Zapraszam też do odwiedzenia mojego profilu na FB: Najlepszy muzyczny adres.