Cześć!
Mieszkałem od 2007 roku do 2016 w Anglii. Jakieś 40 min. na wschód od Bristolu. Przepiękne, malownicze hrabstwo Somerset sąsiadujące z cudowną Kornwalią i Walią. Przez ostatnie lata mojego pobytu w UK, prowadziłem stacjonarny sklep z winylami na High Street w niewielkim miasteczku.
W tamtych dniach mieścinka budziła się do życia, po kataklizmie zwanym TESCO. Kilka lat wcześniej otworzono w Shepton Mallet ogromny hipermarket. Większość małych sklepików z rynku zwinęła swoje podwoje. Jednak mieszkańcy, mocno zdeterminowani, postanowili zawalczyć o życie w miasteczku. Zawiązali lokalne współprace, podjęli wspólne inicjatywy na rzecz przywrócenia życia na High Street.
W tych dniach na ulicy pojawia się nowy sklep, mój, z płytami. Nazwałem go dość przypadkowo CLOUD7, z jednej strony była to nazwa afrykańskiej grupy reagge, którą lubię nieszczególnie, ale fajnie korespondowało mi to z naszym polskim powiedzeniem „być w siódmym niebie” (cloud – chmura po angielsku, chmura = niebo).
W moim sklepiku, a później sklepie o całkiem pokaźnym metrażu i ofercie około 5000 tytułów winyli i kilkuset CD, spotykało się wielu ludzi ówczesnego światka muzycznego tamtego regionu.
Musicie wiedzieć, że Shepton Mallet to miejscowość słynna w UK. Onegdaj, przed Glastonbury Festiwal (który nb. odbywa się na pobliskich polach wsi Pilton a nie Glastonbury), to właśnie tam odbywał się jeden z najważniejszych festiwali świata. Poniższy plakat z roku 1970 jasno pokazuje, jak poziom na tamten czas prezentował:
Możecie się domyślać, że miasteczko pełne było ludzi, którzy pamiętali nawalonych Page’a i Planta, kręcących się po pobliskich pubach. Ludzi, którzy nie tylko byli widzami, ale także współpracownikami, fotoreporterami, pracownikami londyńskich studiów nagrań. (Do Londynu z Shepton Mallet jest 3 h drogi).
Ci ludzie bardzo szybko znaleźli mój sklep. Niektórzy kolekcjonerzy przyjeżdżali nawet ze Szkocji, aby poszukać u mnie winyli. Stanowiłem pewną atrakcję, ponieważ na tamten czas byłem jedynym Polakiem prowadzącym record store w UK, o czym nie omieszkało napomknąć BBC Somerset, przeprowadzając ze mną wywiad zaraz po otwarciu sklepu.
Gdybym powiedział, że sklep tętnił życiem, to bym był daleko od prawdy. Czasami bywały dni, w których nikt nie zajrzał. Ale bywały i takie, że czułem dosłownie obecność dawnych lat, historii rocka, o której tylko czytałem, z wypiekami na twarzy, wertując strony Tylko Rocka (obecnie Teraz Rock) w latach mej młodzieńczości.
Mówię o tym wszystkim aby dać Wam obraz, skąd ten temat, czy śpiewać po polsku czy po angielsku?
W moim sklepie serwowałem sporo polskiej muzyki, tej dawnej jak i współczesnej. Miałem u siebie wydawnictwa polskich labeli i zespołów niezależnych. I to całkiem sporo. A także pokaźną półkę rodzimych artystów z pierwszej ery świetności winylowej płyty.
Pamiętam taką sytuację, gdy z winyla puszczałem zespół Sautrus. Wspaniałe polskie progreswyno-hard rockowe granie, wówczas wydawane w niemieckim Pink Tanku. Gdy jeden z moich klientów wszedł do sklepu, zapytał: Co to? Nowa płyta Black Sabbath?
ŁAŁ! – pomyślałem, co za komplement. Od razu i z dumą odparłem: nie, że to polski zespół tak wspaniale gra i śpiewa. Nie zrozumiałem, dlaczego zaraz, gdy to powiedziałem, entuzjazm mojego gościa zgasł. Wtedy zaczął pytać o inną polską muzykę. Zaprezentowałem kilka płyt, aż w końcu padły znamienne dla mnie słowa: a nie masz czegoś takiego naprawdę polskiego?
Wtedy zrozumiałem, że polskie zespoły, szczególnie te grające po angielsku, nie mają wiele do zaoferowania na rynku, który wypuścił w świat Black Sabbath i Led Zeppelin i pierdyliard innych bandów. Nasycenie w UK zespołami jest ogromne, w takiej mieścinie jak Shepton Mallet (około 10 tyś. mieszkańców, z czego 3 tyś. to emigranci), co tydzień odbywał się koncert, albo dwa, kilka open mike’ów i karaoke. Nie wspomnę o okolicznych pubach, które zapraszały rodzimych songwriterów. No i co tydzień w pobliskim Frome, w starym spichlerzu, odbywały się duże eventy. Aby pokazać Wam o czym mówię, przedstawię Wam taką sytuację: gdy do UK przyjechał Grandmaster Flash, to grał dwa gigi. Jeden w Londynie, a drugi na prowincji, właśnie we Frome.
Moi klienci byli bardzo ciekawi tego, co mamy w Polsce? Ciekawi polskiej muzyki. Puszczałem im różne kapele. Te z lat 70-tych, 80-tych i całkiem współczesne. Im więcej rozmawiałem z ludźmi (nie tylko fanami winyli, ale też z byłymi producentami, realizatorami dźwięku – np. ze słynnego studia Decca, a także ze współcześnie działającymi: DJami, producentami, wydawcami) tym, co raz bardziej rozumiałem, że starając się grać jak „na zachodzie” stajemy do zawodów, gdzie konkurencja jest największa. Chcemy podbić serca słuchaczy, którzy wyssali Creamów, Beatlesów, Oasis, Massive Attack i Iron Maiden z mlekiem matki. Gdzie ludzie przy goleniu podśpiewują sobie Łobladiłoblada, bo to piosenka ich dzieciństwa, gdzie pierwsze buziaki skradzione dziewczynom były przy Imagine. No niby w Polsce też… ale czy jednak?
Sporo rozmawiam o śpiewaniu po polsku lub angielsku. Staram się poruszać ten temat jak tylko często mogę rozmawiając z artystami. W wywiadach, które przeprowadzam, to moje pytanie dyżurne. Ostatnio pytałem o to Elizę A. Tkacz i Izę z Izzy & The Black Trees, obie Panie miały doskonałe wytłumaczenie, które całkowicie rozumiem.
Zasięgam też opinii publicystów i dziennikarzy, którzy nie zostawiają żadnych wątpliwości, że dla nich polska muzyka po angielsku, to zmarnowane okazje. Po pierwsze ustawa o ochronie języka polskiego, stawia polskie numery anglojęzyczne w tej samej kolejce do plajlisty radiowej co gigantów „z zachodu”. Po drugie, złudne wrażenie, że jak śpiewa się po angielsku, to od razu się jest zrozumiałym dla publiczności anglojęzycznej, zapominając o akcencie, o idiomach, o różnicach kulturowych wyrażających się również przez język, o podłożu historyczno-kulturalnym. Po trzecie, skąd pomysł, że jeśli muzyka jest dobra, to sama się obroni i że tekst nie jest aż tak ważny? (Bo i takie słyszałem).
Poniżej wyniki ankiety, które dość jasno pokazują, czego wolą słuchać polscy odbiorcy, w komentarzach udział wzięli i artyści i słuchacze.
Z tego można wyciągnąć, może trochę na wyrost, wnioski, że artyści nie bardzo chcą śpiewać w ojczystym języku, gdy polscy słuchacze chcą słuchać piosenek, właśnie po polsku. Ile w tym jest pragmatyzmu, a ile strachu przed odsłonięciem się? A ile postawy: nie będę grał pod publikę, co może być kolejną reperkusją katastrofalnej w skutkach opinii panującej w środowisku o sprzedawaniu się?
Jeszcze nie tak dawno rozmawiałem ze wspaniałą artystką, której muzyka oscyluje między R n’ B i soulem, gdzie, może się wydawać, język angielski może być zupełnie usprawiedliwiony. W trakcie rozmowy doszliśmy do miejsca, w którym artystka, przyznała, że może za tym śpiewaniem po angielsku, kryje się strach przed odsłonięciem się, wyjściem na scenę, nagraniem płyty, bez żadnej zasłony.
Super o tym mówi Bela Komoszyńska (Sorry Boys) w wywiadzie z redaktorem Rawiczem dla CGM.pl. Język polski, polska fraza, polski fonem wymusza inną melodykę. Po tej wypowiedzi nabieram przekonania, że polski język, może stanowić atut a nie barierę przed grania na zachodzie.
Często spotykam się z postawą, w której muzycy mówią, że są nastawieni „na zachód”. Rozumiem te ambicje i im kibicuję, zastanawia mnie jednak to, jak mają zamiar to osiągnąć, jeśli nie są w stanie we własnym kraju zgodzić sobie publiki. A oto zapewne zapytają zagraniczne wydawnictwa.
Z jednej strony kapele tworzą po angielsku, bo w Polsce, wszyscy przecież do tego jesteśmy przyzwyczajeni i znamy angielski, a z drugiej, na zachodzie nie możemy się przebić. W Polsce też nie. Listy przebojów pokazują, że Polacy najchętniej słuchają muzyki z polskimi słowami, a artyści widzą jakiś nietakt w tym, aby spełnić oczekiwania swoich fanów, zaśpiewać im po polsku.
Tu i ówdzie padają opinie, że po angielsku brzmi jakoś lepiej, albo po angielsku łatwiej powiedzieć lub po polsku trzeba się nagadać, a po angielsku dwa słowa i już. Rozumiem i to. Jednak zadam to pytanie: I co z tego? Co z tego, że brzmi lepiej, że łatwiej, że prościej, skoro nikt tego nie zrozumie?
Nie mam nic przeciwko artystom, którzy tworzą w innych językach, bardzo lubię cinemon, WAVS., Black Radio, Izzy And The Black Trees, Elizę A. Tkacz itd. Ale po głębszym namyśle, stwierdzam, że o tym, o co im chodzi w muzyce, dowiedziałem się z rozmów z artystami, z wywiadów, a nie z muzyki. Muzyka jest wspaniała, ale jest tylko częścią przekazu.
Pomyślałem, że byłoby fajnie, gdyby w procesie tworzenia, realizacji nagrań w języku angielskim, pomyśleć o „instrukcji obsługi” dla tych nie anglojęzycznych i leniuszków, którzy znają język, ale im się nie chce, albo nie mają czasu. Jakiś tutorial, albo wprowadzenie, wkładka w płycie. Tak jak się robi dla zagranicznych wydań polskojęzycznych albumów.
Byłem ostatnio na bardzo fajnym koncercie, bardzo fajnej kapeli, śpiewającej po angielsku. No muza SZOTS! Ale pod sceną refreny śpiewało tylko kilka osób, prawdopodobnie zaangażowanych w zespół. Koncert trwał ponad godzinę, a ja po pół godzinie straciłem zainteresowanie. Nie znałem zespołu wcześniej. I nie wiedziałem nic na jego temat. Słyszałem tylko, że SZTOS. I faktycznie. SZTOS! Ale o co tym chłopakom chodziło? Nie wiem.
Podsumowując, każdy sam decyduje o tym, jak tworzy, co tworzy i dla kogo tworzy. Warto, tak myślę, odpowiedzieć sobie na tych kilka podstawowych pytań, dlaczego tworzę, dla kogo, co mam z tego mieć, co inni mają z tego mieć itd. Myślę, że to naprowadzi zespoły, artystów na właściwe tory. Pokaże kierunek działania, pola działania i faktyczne środki, jakimi zespół powinien, albo chce operować.
Z mojej strony będę nawoływał do śpiewania po polsku, dlatego właśnie, że mam wiele okazji do rozmawiania z artystami, z zespołami, cudownymi, wspaniałymi ludźmi, którzy z pasją opowiadają o tym, co robią, po co to robią, a gdy wychodzą na scenę, pod pozorem „brzmienia lepiej” całą tę cudowność chowają.
Powyższy artykuł kładzie nacisk na komunikację z odbiorcą i nie ma pretensji do analizy krytycznej polskiego środowiska twórczego, są to moje osobiste doświadczenia i przemyślenia, wynikające z obserwacji życia muzycznego w dwóch krajach, w których było mi dane żyć.
Pozdrawiam