SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #26 : WARHAUS „WE F****D A FLAME INTO BEING”
W poprzednim wpisie w rachach SLPKWM odbyliśmy podróż z Kolorado na Lubelszczyznę, można nawet napisać, że Szlakiem Chmielowym. Tematem ostatniego odcinka był zespół The Feral Trees i ich debiutancki album.
A dziś zapraszam do Belgii na nastrojowe utwory z pierwszej solowej płyty Warhaus „We F****d a Flame Into Being”. Będzie romantycznie, ale w klimacie noir. Trochę jakby połączyć Nicka Cave’a z Leonadem Cohenem i to, co z tego otrzymamy próbować wrzucić w lata 60-te.
Warhaus to projekt Maartena Devoldere znanego przede wszystkim z zespołu Balthazar, jednej z najsławniejszych belgijskich formacji. Warhaus powstał z chęci napisania czegoś bardzo osobistego, co nie pasowałoby do twórczości kapeli macierzystej. Wcale to nie oznacza, że Marteen porzucił Balthazara, zespół ma się wyśmienicie, nagrywają i koncertują.
Marteen Devoldere urodził się w 1988 roku. Pochodzi z Gandawy, miasta we Flandrii, w Belgii. Śpiewa i porozumiewa się po angielsku, bo, jak powiedział, język niderlandzki ma tak wiele dialektów, że często ludzie rozumieją się tylko w promieniu 50 kilometrów. Około tygodnia temu rozmawiałam na ten sam temat z przyjaciółką Anią, która mieszka w Holandii od 20 lat. Gdy teraz przeczytałam ten wywiad z Marteenem stwierdziłam, że mam déjà vu i jest to ciekawostka warta dopisania. Wracając do tematu.
W wielu miejscach można przeczytać, że Warhaus to alter ego Marteena. W jednym z wywiadów on sam temu zaprzecza, w innym natomiast przyznaje, że faktycznie to ta milsza druga osobowość, bo normalnie jest „belgijskim dupkiem”. Mówi, że to jego najbardziej osobista twórczość. Owszem, teksty są podkoloryzowane, wyniesione na inny poziom, bardziej romantyczne niż rzeczywistość, ale są to jego historie. Zazwyczaj związane z kobietami, które spotkał na swojej drodze, a jako Belg tkwi w poszukiwaniu miłości.
Kontrasty
Warhaus to kwintesencja przeciwieństw i kontrastów. Już sam tytuł pierwszego krążka „We F****d a Flame Into Being” jest z jednej strony miłosny i romantyczny, z drugiej jednak wulgarny. Swoją drogą jest to cytat zapożyczony z książki D.H. Lawrence „Kochanek Lady Chatterley”, powieści, która potrafi zaszokować i wydać się nazbyt śmiała nawet dziś, a w czasach, w których powstała została ocenzurowana. Marteen po przeczytaniu książki zapamiętał to zdanie i stwierdził, że po pierwsze to idealny tytuł na płytę, a po drugie, tak nazwanego albumu jeszcze nikt nie wydał. Ale nie tylko w tytule widać sprzeczności.
Wystarczy posłuchać kilku piosenek i z jednej strony wiemy, że płyta jest nowoczesna, nagrana niedawno, ale tak mocno inspirowana latami 60-tymi , że brzmi jak z przeszłości. Kolejnym kontrastem są głosy Marteena Devoldere i Sylvie Kreusch, która użyczyła swoich wokali a prywatnie jest muzą Marteena. On śpiewa jakby od niechcenia, trochę szorstko, nisko. Ona czysto, uwodzicielsko i delikatnie.
Łódź, dźwięki i alkohol
Album „We F****d a Flame Into a Being” jest podsumowaniem dekady życia Marteena. Wydał tę płytę mając 29 lat i traktował jako zamknięcie lub podsumowanie pewnego okresu w życiu. Pisał na nią piosenki około 5 – 6 lat, chociaż decydujące było kilka miesięcy, które spędził na łodzi (dokładniej starym i zardzewiałym holowniku) swojego przyjaciela, fotografa, który w tym czasie wyjechał do Brazylii. W tygodniu mieszkał na niej sam, w ciszy i spokoju, w weekendy zazwyczaj grał koncerty z Balthazarem. To był okres suto podlewany alkoholem.
Samo słowo Warhaus jest nazwą łodzi.
„We F****d a Flame Into Being” został wydany w 2016 roku w niezależnej belgijskiej wytwórni Play It Again Sam.
Próby, pomysły, poprawki
Marteen wychodzi z założenia, że im więcej pracujesz, tym więcej możesz napisać muzyki. Dlatego komponuje mnóstwo utworów, z nich wybiera kilkadziesiąt najlepszych i dopiero z tych typuje te, które będą zarejestrowane. Bardzo dużo czasu zajmuje mu pisanie tekstów, które często zmienia i poprawia. Jak mówi
„piszę o celebracji tego, co piękne w miłości i życiu (…) o tajemniczych rzeczach, których nie można pojąć”.
Marteen Devoldere
„We F****d a Flame Into Being” stworzył przede wszystkim sam. Nagrał większość instrumentów samodzielnie, później spędził wiele czasu przy laptopie nakładając, zapętlając i składając wszystkie dźwięki w całość. Z drugiej strony jednak, patrząc na wkładkę, widać, że pracowało z nim wielu muzyków. Bardzo chciał, żeby płyta była dopracowana. Aranże potrafił zmieniać nawet kilkanaście razy.
Za najważniejszą postać, bez której ten album nie wyglądałby tak samo, podaje Jaspera Maekelberga, współproducenta i osobę odpowiedzialną za zmiksowanie materiału. Oprócz tego Jasper również jeździ z Warhaus na koncerty, na których gra w zespole na gitarze.
Recenzja
Strona A
Jak pięknie zaczyna się ten album! Już ten pierwszy utwór jest w tak fantastycznym klimacie, że mnie wbija w kanapę i nie pozwala wstać. „I’m Not Him” to koktajl ciepłych, zadymionych i miękkich dźwięków perkusji, gitary, pianina, trąbki. Bardzo kojarzy mi się muzycznie z nastrojem „Red Right Hand” Cave’a. Dołączając do tego tekst, o tym, że „kochać cię nie jest łatwo”, o wszystkich problemach, które sprawia kobieta, która sama do końca chyba nie wie czego chce i czaruje na każdym kroku, co sprawia tylko, że jest w tym więcej zabawy.
Tak dostajemy kawał utworu naładowanego uczuciem, a dzięki dobitnemu podkreśleniu go mocnymi słowami nie jest to tylko grzeczna piosenka o trudnej miłości. Przeciwnie.
Płynnie przechodzimy do „Good Lie”, pierwszej piosenki Warhaus, którą usłyszałam i wciąż uważam ją za jedną z najlepszych! Nadal zostajemy w klimatach kawałka otwierającego, lecz lekko przyspieszamy. Utwór oparty na powtarzającym się rytmie, zapętlonych dźwiękach. Tak magiczny, hipnotyzujący.
Do piosenki powstał piękny teledysk wyreżyserowany przez Woutera Bouvina.
Kolejna to „Against the Rich”, która muzycznie garściami czerpie z Toma Waitsa. Tym razem nie o miłości, tym razem o tym jak Marteen stał się bogaty i jak się z tym czuje. Opowiada, że ze zwykłego grającego chłopaka stał się osobą, którą stać na wiele i co się z wiąże z zarabianiem na muzyce.
Ale teraz znów wracamy do miłosnego motywu przewodniego i uwodzicielskich dźwięków. „Leave With Me” aż kipi erotyzmem w swoim powolnym tempie, słowach i mocniejszych akcentach pod koniec, które uwielbiam.
Stronę A kończy nieco zaskakujący, instrumentalny „Beaches”.
Strona B
Drugą stronę otwiera „Machinery”, w którym znów zatapiamy się w świecie, jaki skrywają ciemne miejsca w klubach, gdzieś nad ranem po zakończonych imprezach, gdzie mężczyzna, przez ilość krążącego mu w żyłach alkoholu, w końcu ma odwagę powiedzieć coś kobiecie, zaimponować jej, może trochę się popisać. A tytułowe „maszyny”, które nie pozwolą jej odejść to nic innego jak poddanie się miłości i utracenie kontroli. Doskonale to oddaje teledysk, który nakręcił Willy Vanderperre.
Następny to trochę weselszy „Memory” i instrumentalny „Wanda”.
„Bruxelles” to piosenka o kobiecie, dla której Matreen przeprowadził się do Brukseli. Dał dziewczynie co tylko mógł, ale zepsuł wszystko koncertowo. A wraz z końcem tej miłości zakończyła się jego przygoda z Brukselą.
Płytę zamyka spokojne, płynące „Time and Again”.
Nonszalancko i zmysłowo
Warhaus „We F****d a Flame Into Being” to płyta z całą masą wspaniałej muzyki. Mimo, według mnie, słabej końcówki, utwory mocne bronią ją tak bardzo, że całościowo jest albumem rewelacyjnym. Dlatego jeśli ktoś ma ochotę dać się pochłonąć namiętności, pesymistycznemu erotyzmowi, dymowi, poczuć, że wszystko jest niedbałe i dopracowane w jednej chwili to ten album jest do tego idealny. Sam Marteen Devoldere powiedział, że pisze piosenki, do których chce, żeby tańczyła jego dziewczyna. Lepiej zachęcić się nie da, po prostu tę płytę watro mieć!
Informacje kolekcjonerskie dotyczące oryginalnego wydania:
Wydawnictwo: Play It Again Sam
Numer katalogowy: PIASR900LP
Format: Vinyl, Album
Kraj: EUROPE
Rok wydania: 2016
Gatunek: Rock , Style: indie rock
Ceny albumu to około 80 EUR w zależności od stanu