SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #42: THE CURE „DISINTEGRATION”
W tym odcinku SLPKWM będzie przede wszystkim nostalgicznie. Są takie płyty, z którymi czekam „na dobrą okazję”, na „równy odcinek”. Jednak czasem zwyczajnie przychodzi moment, że do czegoś się wraca, czegoś słucha się znów, bo czas w życiu nastał taki, a nie inny.
I właśnie teraz u mnie jest taki okres, kiedy chciałoby się wrócić. Otwieram wtedy w głowie szufladę z muzycznymi wspomnieniami. Dlatego dziś będzie o The Cure i płycie „Disintegration”. Przed wokalistą, Robertem Smithem, mienił się wszystkimi odcieniami czerni kamień milowy, jakim były jego 30. urodziny. Ja też się zbliżam do pewnego kamienia milowego, dlatego może to właśnie sprawiło, że ostatnio tak chętnie wróciłam do tego albumu. Ale o tym jak powstała płyta będzie później.

Wielką fanką The Cure nigdy nie byłam, może też przez to, że nie miałam zbyt wiele okazji posłuchać albumów. Jedyne czym nas karmiono w kółko to „Boys Don’t Cry” i „Friday I’m in Love”. Utwory, których nie lubię nadal, a za szczeniackich czasów drażniły mnie nieziemsko. Ileż można?! Te single obrzydziły mi ten zespół na wiele lat. Inaczej jednak było z płytą „Disintegration”, którą lubiłam jako jedyną. Gdy poznałam dwa utwory z niej, te najbardziej znane, to zapragnęłam więcej i się nie zawiodłam. A po zeszłorocznym koncercie tylko się upewniłam, że tak, jednak lubię ich nie tylko za jeden album.
Zarys
The Cure to brytyjski zespół rockowy uważany za ikonę rocka gotyckiego, chociaż Robert Smith – gitarzysta, wokalista, kompozytor, autor tekstów, założyciel i jedyny stały członek The Cure bardzo nie lubi, gdy klasyfikuje się jego muzykę. I wcale się nie dziwię, bo nagrania The Cure, chociaż charakterystyczne, to potrafią się zmieniać z płyty na płytę. Jednak subkultura rocka gotyckiego również opiera się o wygląd Roberta. Zawsze wyróżniał go makijaż – biała cera, szminka oraz wymalowane oczy, wszystko bardzo chaotyczne. Do tego specyficzna fryzura – czarny tapir. O wyłącznie czarnych ubraniach nie muszę chyba wspominać. Był bardzo chętnie naśladowany zarówno przez słuchaczy jak i inne zespoły.
Salka muzyczna w szkole i covery
Początki muzykowania Roberta Smitha to spotkania z kolegami w sali muzycznej Notre Dame Middle School. Robert wraz z kumplami Lolem Tolhurstem, Michaelem Dempseyem i innymi spędzali wolne chwile na graniu przebojów z tamtego okresu (lata 70.) we własnych aranżacjach. Tak powstała pierwsza formacja Smitha o nazwie Crawley Goat Band, którą niedługo później zmienili na The Obelisk i wystąpili na zakończenie roku szkolnego. Po reorganizacji w składzie i zmianie kierunku w muzyce w stronę punka nazwali się Malice. Do zespołu dołączył Porl Thomson – postać bardzo ważna zarówno w życiu Roberta Smitha (przez jakiś czas nawet byli szwagrami), jak i w The Cure.

Konkurs i określanie samych siebie
W tym czasie w Wielkiej Brytanii już na dobre zaczął szaleć punk. Po wprowadzeniu kolejnych zmian w zespole w 1976 roku chłopaki zmienili nazwę na The Easy Cure. Pewnego dnia Robert Smith natknął się na ogłoszenie w gazecie, w którym wytwórnia Hansa zachęcała by zostać gwiazdą. Panowie szybko zarejestrowali na kasecie dwa nagrania, dołączyli swoje zdjęcie i wysłali materiały na konkurs. Znaleźli się w piątce wybrańców, którymi zainteresowała się wytwórnia, chociaż legenda głosi, że padło na nich tylko ze względu na wygląd. Podekscytowani takim wyróżnieniem zagrali koncert w klubie The Rocket, który to został głównym miejscem ich koncertów i spotkań coraz większej rzeszy fanów. Tydzień po tym koncercie pojechali do Londynu na sesję w studio nagrań, co zaowocowało podpisaniem kontraktu z wytwórnią Hansa.
The Easy Cure zaczęli koncertować w różnych miejscach. Z zespołu odszedł kolejny już wokalista, co zmusiło Roberta do podjęcia decyzji, że śpiewać musi stały członek zespołu. Padło właśnie na niego. I jak sam opowiada mylił się fatalnie i niesamowicie denerwował. Śpiewał teksty całkiem innej piosenki, ale nikt tego nie zauważył, co przekonało go, że jednak jest na swoim miejscu.
Niestety współpraca z wytwórnią kompletnie się nie układała. Hansa chciała zrobić z The Easy Cure zespół popowo-rockowy, na co nie zgadzali się jego członkowie. Ostatecznie kontrakt rozwiązano, ale Smith z kolegami zachowali prawa do swoich nagrań.
W 1978 roku Robert decyduje, że trzeba uprościć i skrócić nazwę zespołu.
Tak zostało samo The Cure.

Po przeprowadzeniu szturmu na wielkie wytwórnie, jedyną osobą, która tak naprawdę się nimi zainteresowała był Chris Parry, który pracując w Polydor już był znudzony słuchaniem kolejnych takich samych dem młodych zespołów post-punkowych. Jednak trafiając na kasetę The Cure poczuł w nich niesamowity potencjał, postanowił się z nimi spotkać, a później przyjechał na ich koncert, który go zachwycił. Bardzo szybko zaproponował im kontrakt, ale nie z ramienia Polydor, a swojej własnej wytwórni Fiction Records, która i tak była podległa Polydorowi, ale dawała chłopakom sporo niezależności. Skuszeni tym podpisali dokumenty. I tak ruszyła maszyna. Najpierw koncertowa, by zaraz po tym w 1979 roku The Cure mogli wydać swój debiutancki album „Three Imaginary Boys”.
Jednak ja dziś zajmę się okresem zespołu około 10 lat późniejszym.
I co dalej?
Wiele zmieniło się w życiu The Cure przez dziesięć lat. Nagrali siedem albumów, sporo z nich bardzo depresyjnych, ale też zalazły się popowe piosenki, które ja osobiście bardzo lubię. Siódmy album „Kiss me, Kiss Me, Kiss me”, bardzo różnorodny stylistycznie (nazywany potężnym nawet na stronie zespołu i wydaje mi się, że nie chodzi tu tylko o ilość utworów) zaowocował ogromną trasą koncertową. Popularność zespołu była wielka, występowali np. na Festiwalu Filmowym w Cannes, w Madison Square Garden czy na stadionie Dodgersów w Los Angeles, wyprzedali bilety na trzy koncerty na Wembley. The Cure zawładnęli muzyczną Europą i stali się popularni w USA, Kanadzie oraz Ameryce Południowej.
Jednak z Robertem działo się coś niepokojącego, nawet wypowiedział się w MTV, że być może po zakończonej trasie rozwiąże zespół. Nie pasowała mu ta popularność, bał się, że przez to zagubi sztukę. Do tego zbliżał się do trzydziestki, wziął ślub i chciał nagrać coś, co byłoby bliżej klimatu dawnych piosenek, który uważał, że gdzieś po drodze zaniedbali. Wiele z tych utworów napisał z myślą o solowej płycie. Między członkami wrzało tak, że ostatecznie z zespołu odszedł Lol Tolhurst parę lat później i niestety sprawa zakończyła się w sądzie.


W takiej atmosferze powstał ich ósmy album „Disintegration” wydany w 1989 roku. Oceniany był bardzo różnie, od okrzyknięcia go albumem roku do nazwaniem „dwoma krokami wstecz”. Najważniejsze, że spodobał się fanom, co najlepiej widać po tym, że znalazł się na trzecim miejscu w Wielkiej Brytanii. Robert Smith przyznawał po latach, że uważa ten album za jeden z najlepszych i najdoskonalszych. I również moim skromnym zdaniem jest to arcydzieło.
Recenzja
Strona A
Album otwiera „Playsong”, który w pierwszych trzydziestu sekundach może trochę zmylić delikatnością dzwonków. Jednak chwilę po tym już dostajemy smak albumu. To monumentalny, mroczny i chłodny wstęp do tego, co wydarzy się za chwilę.
Kolejny „Pictures of You” pojawił się jako czwarty, ostatni singiel promujący album. Są dwie wersje tego jak powstał ten utwór. Pierwsza to osobista chęć oczyszczenia się przez Roberta poprzez zniszczenie zdjęć i filmów z przeszłości. Druga natomiast to historia związana z pożarem w domu muzyka i ocalałym z niego zdjęciem jego żony.
Do mnie ten utwór nie przemawiał nigdy i nadal nie mogę się do niego przekonać.
Następnym jest „Closedown”, z fantastycznymi rytmicznymi bębnami oraz basem przez cały utwór i rozciągniętymi syntezatorami.
Strona B
„Lovesong” to jedna z najbardziej znanych piosenek The Cure i trzeci singiel z „Disintegration”. Został napisana dla żony, podobno w prezencie ślubnym. Pomimo prostej budowy, popowemu zabarwieniu i częstym odsłuchom uwielbiam ten utwór. To jedna z moich ukochanych piosenek o miłości. Podkolorowana tęsknotą, absolutnie czarująca.
Następny to niesamowity, osobisty „Last Dance„. Tak bardzo tęskny i podniosły. Jak dla mnie to jeden z najlepiej określających ten album utworów. The Cure serwują nam piękną dawkę mrocznego romantyzmu, który ja u nich cenię najbardziej.
„Lullaby” czyli „Kołysanka” to pierwszy utwór The Cure, w którym się utopiłam. To właśnie ta teatralna piosenka ze znakomitym teledyskiem przekonała mnie, że warto jednak sprawdzić co The Cure mają do zaproponowania oprócz numerów, które wspominałam na początku wpisu.
Zarówno tekst jak i teledysk kręcą się wokół koszmarnych wizji możliwości bycia zjedzonym przez pająka. Wiele osób uważa, że Smithowi pewnie chodziło o jego depresję i problemy z używkami, on sam jednak opowiada, że temat utworu wziął z jego dziecięcych koszmarów i kołysanek, w stylu tych jakie śpiewał mu ojciec.
A chyba warto tu przypomnieć, że dawniej bajki i kołysanki nie koniecznie miały dobre zakończenie. Bo kto z nas nie pamięta „Był sobie Król”, w którym okrutna śmierć przyszła po całą trójkę.
Do tego Smith miał wujka, który uwielbiał mu opowiadać straszne historie, żeby tylko go nastraszyć. Jednak jednego wieczoru wujek posunął się za daleko i przy zgaszonych światłach wyszedł przez okno pokoju małego Roberta. To był moment całkowitego przerażenia, przez który bał się i ciemności i pająków jeszcze przez długi czas.
Był to pierwszy singiel zapowiadający album i dotarł do najwyższego do tej pory piątego miejsca brytyjskiej listy przebojów.
Nie wiem czy ktokolwiek potrafi się oprzeć urokowi tego utworu. Tym szeptom, jego spokojowi, niepokojowi, pięknu przy jednoczesnym odczuciu, że w kącie czai się coś odpychającego. Mnie się nie znudzi nigdy, nadal wywołuje dreszcze i wiem, że to już się nie zmieni.
Następne jest „Fascination Street” wydane jako pierwszy singiel w USA, który zajął 1. miejsce na nowej liście Billboard Modern Rock. Piosenka opowiada o nocy spędzonej w Nowym Orleanie w 1985 roku.
Strona C
„Prayers For Rain” to kolejne dla mnie The Cure w pigułce i chyba spokojnie mogę powiedzieć, że jest to czarne serce albumu. Modlitwa o deszcz to desperackie wołanie, gdy już brak nadziei. To połamany rytm. To linie klawiszy puszczone od tyłu. Dzieło pełne, dołujące, przepełnione zwątpieniem, jednocześnie tak wspaniałe w dźwiękach.
„The Same Water As You” to niespełna dziesięciominutowa monumentalna ballada o rozstaniu. Zaczyna się burzą, która jest jakby odpowiedzią na modlitwy z wcześniejszego utworu.
Strona D
Po nim pojawia się tytułowy „Disintegration” – kolejny genialny chłodny utwór, którego raz usłyszane, chociaż skromne i oszczędne kilka gitarowych nut zapada w pamięć. Nie można tu nie wspomnieć o rewelacyjnym głosie Roberta, bo to jeden z niewielu utworów, w którym oprócz dobrze znanej melancholii i rzewności czuć wzburzenie i przeciwstawienie się – jak sam mówi – wszystkiemu co się rozpada. Przeciwstawienie się dezintegracji. Partie wokalne były nagrywane około dziesięciu razy.
Ostatnimi dwoma na płycie są „Homesick” z fantastycznym wstępem i niesamowitymi dźwiękami pianina snującymi się przez cały utwór oraz „Untitled”, który zamyka album.
Siła melancholii
W jednym z wywiadów Smith powiedział, że płyta „Kiss me, Kiss me, Kiss me” była podsumowaniem dla całego zespołu, a „Disintegration” jest osobistym podsumowaniem jego samego. Dla mnie płyta jest albumem pięknym, tak po prostu. Jest przepełniona melancholią, romantyzmem i dzięki lżejszym i bardziej optymistycznym momentom nie daje się słuchaczowi nudzić. Ma w sobie ogrom uroku i coś kuszącego. A gdy już obejmie swojego odbiorcę z całą siłą to nie puści. Powroty do tego albumu mogą różnić się ze względu na wiek słuchacza, przy czym jest to tylko kolejna zaleta „Disintegration”. Bo dla mnie czy teraz czy około 20 lat temu, jest to niesamowicie nastrojowe i złożone dzieło. Tę płytę warto mieć!

Jak głosi napis na wkładce:
THIS MUSIC HAS BEEN MIXED TO BE PALYED LOUD SO TURN IT UP
TA MUZYKA ZOSTAŁA ZMIKSOWANA TAK, BY SŁUCHAĆ JEJ GŁOŚNO, WIĘC PRZYGŁOŚNIJ
I ja też polecam się do niego zastosować.

Informacje kolekcjonerskie dotyczące oryginalnego wydania:
Wydawnictwo: Fiction Records
Numer katalogowy: FIXH 14
Format: Vinyl, Album
Kraj: UK
Rok wydania: 1989
Gatunek: Rock, Style: darkwave, new wave, alternativ rock
Ceny albumu wahają się między 50 EUR do 189 EUR w zależności od stanu.