SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #9: MICHELLE GUREVICH „NEW DECADENCE” - PAN WINYL

SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #9: MICHELLE GUREVICH „NEW DECADENCE”

Pisałam już o wielu męskich głosach, ostatnim z nich był John Porter. Dlatego dzisiaj będzie kobieco. Zapraszam na miłosno-tragiczny koktajl jakim jest album Michelle Gurevich „New Decadence

SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #9: MICHELLE GUREVICH "NEW DECADENCE"
Na okładce widać Michelle rozmawiającą przez telefon… zamawia sushi z dowozem.

Gdy wiele lat temu (wtedy jeszcze nie) mąż włączył mi piosenki Chinawoman kompletnie nie mogłam się w nich odnaleźć. Szczerze mówiąc, to za nimi nie przepadałam. Gdy występowała na festiwalu w 2014 roku, na którym byłam, to obejrzałam zaledwie część jej koncertu. Po prostu wolałam iść na coś innego. Wpadłam do namiotu koncertowego na samą końcówkę, więc trafiłam na kawałek „Russian Ballerina”, który jako jedyny podobał mi się od pierwszego przesłuchania. Zresztą sama Michelle mówi, że nawet jeżeli ktoś nie lubi jej twórczości to „Rosyjska Balerina” zawsze się sprawdza. I faktycznie, na mnie również zrobiła wrażenie. Reszta niekoniecznie.

Olśnieniem dla mnie było, gdy Chinawoman porzuciła swój pseudonim na rzecz prawdziwego nazwiska i jako Michelle Gurevich nagrała płytę „New Decadence”. Ten album przemówił do mnie bardzo i często do niego wracam, zwłaszcza do kilku utworów. Nie wiem czy ja dorosłam do jej muzyki, czy ten krążek jest inny? A może jedno i drugie? Michelle opowiada w jednym z wywiadów, że teraz osiągnęła nowy poziom bezpośredniości i czuje się pewniej. Bez pseudonimu jest naturalna, jest sobą.

W 2017 roku znów widziałam Michelle na żywo, w katowickim Kinoteatrze Rialto. Tym razem słuchałam i patrzyłam z czystą przyjemnością. Po jej koncertach można by było spodziewać się spokojnego, siedzącego show, a jednak często zamieniają się w tańce. Michelle często wrzuca śmieszne komentarze lub opowiastki. Uważa, że nie ma co się przyzwyczajać do swojej muzyki i dostać depresji.

Michelle Gurevich

Urodziła się w Toronto jako jedyne dziecko w rodzinie rosyjskich imigrantów. Mama była baletnicą Kirowa, tata inżynierem z Leningradu, babcia dentystką z Odessy.

Zna język rosyjski, ale uważa, że robi wiele błędów. Jako dziecko uczęszczała do niedzielnej szkoły rosyjskiej, a jej rodzina była związana z rosyjskim środowiskiem w Kanadzie.

Mama zachęcała ją do nauki baletu, lecz Michelle uważa, że zawsze była do tego zbyt powolna i melancholijna. Drugą wizją mamy była jej córka grająca na gitarze w zadymionym klubie, i tu trafiła w dziesiątkę, przy czym sama zainteresowana nie mogła sobie tego wyobrazić. W tamtym okresie miała plan, żeby zostać reżyserem, filmowcem, lecz gdy spróbowała tworzyć piosenki okazało się, że jest to prostsze i tańsze. Oprócz pisania muzyki nadal kręci krótkometrażowe filmy, które uważa za niezbyt dobre.

Najwięcej fanów Michelle ma w Europie Wschodniej i Środkowej. Z tego powodu przeprowadziła się z Kanady do Berlina, w którym mieszkała kilka lat, a od niedawna przeniosła się do Kopenhagi.

Gurevich wychowała się na piosenkach Ałły Pugaczowej, Charlesa Aznavoura, Adriano Celentiano czy Yoko Ono.

A sama słuchała dawniej Pearl Jam, Nirvany, Metalliki i Tori Amos.

SUBIEKTYWNY LEKSYKON PŁYT, KTÓRE WARTO MIEĆ #9: MICHELLE GUREVICH "NEW DECADENCE"

Intymność sypialni

Muzyka, którą tworzy jest określana jako lo-fi pop lub slowcore rock. Sama mówi, że pisze ballady. Po prostu. Melancholijne ballady z rosyjskim sercem, zazwyczaj o miłości do kobiet. Muzyka i słowa powstają w jej sypialni, pewnie właśnie przez to utwory są tak intymne i osobiste, tam też je nagrywa.

Do tego piosenki komponuje gdy jest sama, smutna i pijana. Jak jest wesoła nie ma czasu ani głowy na robienie muzyki.

Michelle nie jest jedną z tych artystek, które czują się pewnie na scenie. Dawniej na koncerty musiała wychodzić pijana, zdarzało się, że za bardzo. Z czasem jednak stwierdziła, że nie chce tak występować i zaczęła zmniejszać ilość „dopalaczy”.

Prywatnie uwielbia spotkania z bliskimi, spacery po plaży i w lesie, filmy w małych kinach, piękną pogodę i świeże awokado.

Jej twórczość bywa porównywana do Badalamentiego, Cohena i Nico.

Recenzja

Już pierwszy utwór jest moim ulubionym. W „First Six Months of Love” Michelle zapewnia, że w miłości pięknych jest tylko jej sześć pierwszych miesięcy. Później wszystko zaczyna się chylić ku upadkowi przez nawyki, przez prawdę, która wychodzi na jaw.

Utwór w przepięknym klimacie rosyjskiego romansu. Schłuchacz podąża na zmianę za dźwiekiem gitary i instrumentów klawiszowych. Wszystko razem spięte pięknym i charakterystycznym kontraltem, jaki posiada Michelle.

„Behind Close Doors” to piosenka o intymności. To czym się dzielimy musi pozostać między nami. Nikt nie może poznać naszych chwil tylko we dwoje.

A teraz ukazuje się kolejna wspaniałość, jaką jest „Russian Romance”. Utwór jak na Michelle imprezowy, podbity. Oczywiście w stylu retro.

Zwalniamy przy „My Familiar Unfamiliar” następnym utworze miłosnym. Pięknie jest być z kimś nowym, ale jeszcze piękniej z kimś, kogo zna się na wskroś. Najważniejsze to się do siebie nie przyzwyczajać.

Może faktycznie jest to przepis na miłość idealną?

Kolejna ballada to „I Saw the Spark”, tragiczna historia o wewnętrznej walce, na którą niewiele można poradzić. Opowiada o miłości do dwóch osób jednocześnie, która jest tak samo ciężka jak opieranie się jej. Czyli kolejny wspaniały utwór bliski dawnych chansonów, o uczuciu skazanym na porażkę.

Prawie połowa piosenki to wokal z pianinem, do którego dołącza się syntezator. Dopiero w drugiej połowie zaczyna wyłaniać się gitara i rytm. Pod spodem słychać smażenie płyty winylowej, które nadaje fantastycznego klimatu, gdy słuchamy tego utworu np. w podróży.

„Dance While You Can” żywsza ballada zachęcająca do korzystania z życia. Do tańca, póki można, przecież czas tak szybko płynie. Wszystko może się zmienić w jednym momencie.

Michelle zapewnia, że lubi tańczyć i taniec dodaje 15% do seksapilu.

Piosenka „End of Era” to humorystyczne spojrzenie na upływający czas, podsumowane wspaniałym jednym zdaniem, które znajduje się również na okładce płyty:

We had a good time didn’t we?

(Bawiliśmy się świetnie, prawda?)

„Le Temps Qui Meurt” to nic innego jak inna wersja „First Six Mounths of Love”. Bardziej ascetyczna, instrumentalna. Jedynie na nakładające się na siebie instrumenty klawiszowe i syntezatory. Dopiero pod koniec pojawia się dźwięk miotełek na perkusji.

Utworem ostatnim jest „Drugs Save My Life”. Na pograniczu śpiewu i recytacji. Michelle zapytana o co tak naprawdę chodzi w tekście odpowiedziała tylko, że nie zawsze trzeba wiedzieć co autor miał na myśli, a niektóre historie powinny zostać niedopowiedziane.

„Jest czas na śmiech i jest czas na łzy”

Tymi słowami jednej z piosenek można w skrócie opisać ten album.

„New Decadence” to płyta piękna, spójna. Cała utrzymana w klimacie retro rosyjskich ballad, lecz ze świeżym powiewem. Bardzo melancholijna, często ponura. Romantyczna, ale najczęściej nieszczęśliwie. Melodyjna i surowa. Jedyna jej wada to długość. Zbyt szybko się kończy.

To jeden ze świetnych przykładów przemieszania się Wschodu z Zachodem. Wystarczy włączyć album, usiąść z kieliszkiem tego, co lubimy najbardziej. A będzie tu pasować wszystko od kanadyjskiego wina lodowego po rosyjską wódkę. Potem już tylko dać się porwać.

Dla takich chwil tę płytę warto mieć!

Informacje kolekcjonerskie dotyczące oryginalnego wydania:

Wydawnictwo:  własne
Numer katalogowy:   brak 
Format: Vinyl, LP, Album,
Kraj: DE
Rok wydania: 2017
Gatunek: Rock, Electronic , Style: lo-fi pop, ballad
Ceny albumu wahają się między 54 EUR a 89 EUR w zależności od stanu

Pozdrawiam

Agnieszka Protas


Jeśli podoba Ci się to co robię, to możesz postawić mi kawę.


Polecane treści:

Komentarze: 3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *